Niedziela - dzień świąteczny. Udaliśmy się do pobliskiego kościoła na mszę polonijną. Nikt niestety nas nie uprzedził, że dyżur liturgiczny będzie musiał co nieco pograć i pośpiewać w czasie komunii. Ale nic to - gitarę szybko zorganizowałem wraz ze śpiewnikami i jak tylko cały pot ze mnie wyparował, byłem gotowy do służby. Trzeba przyznać, że się nieźle namęczyłem machając na wiośle - w kościele były prawdziwe tłumy, więc prześpiewaliśmy chyba z 5 czy 6 piosenek. Dodatkowym elementem urozmaicającym całość był mikrofon, który przystawiono mi pod sam otwór gębowy, z któego wydobywały się nieraz naprawdę dziwne dźwięki :-| Całe szczęście, że ogólny odbiór moich wypocin oraz chórku wspomagającego był pozytywny. Dzięki należą się też Karolowi, który zmienił mnie na parę minut przy gitarze - a zdążyłem się już nieźle spocić :-)
Po mszy zostaliśmy zaczepieni przez panią organistkę, która zajmowała się miejscowym chórem młodzieżowym, który oczywiście śpiewał po polsku. Prosiła nas o jakieś materiały muzyczne, jednak wszystko, co posiadaliśmy, to był śpiewniki z akordami, co stanowi niewystarczającą ilość, by nauczyć się nowych piosenek. A szkoda, bo mogliśmy się przyczynić do urozmaicenia nabożeństw polonii dyneburskiej...
Po powrocie do szkoły udaliśmy się jeszcze na ostatnie zakupy na terenie Łotwy. Kiedy wszyscy byli gotowi do jazdy, słońce było już naprawdę wysoko na niebie. Nie mogliśmy jednak dłużej czekać i ruszyliśmy w stronę odległego o 20km przejścia granicznego. Na miejsce dotarliśmy bardzo szybko, jednak strażnicy nie kwapili się ze sprawną odprawą grupy. Dziwne zwyczaje (bądź humory) tamtejszych służb celnych spowodowały, że straciliśmy ponad 2 godziny na przekraczaniu granicy łotewsko-litewskiej :-(( Już na terytorium Litwy zaopatrzyliśmy się w lity - miejscową walutę - i ruszyliśmy dalej.
Nie dane nam było jednak przyzwyczaić się do pedałowania, gdyż po niespełna 10km mieliśmy postój, podczas którego zjedliśmy obiad. Było już naprawdę późno, toteż czas wolny został skrócony do minimum. Jednak byliśmy zmuszeni poczekać nieco dłużej niż planowaliśmy, gdyż się rozpadało. Z nieznanych nam przyczyn ksiądz chciał uniknąć jechania w taką pogodę mimo, że czasu było coraz mniej, a kilometrów tego dnia zrobiliśmy naprawdę niewiele. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: pograliśmy sobie w mafię oraz spustoszyliśmy zapasy deserów lodowo-owocowych w restauracji, gdzie jedliśmy wcześniej obiad :-))
Dalsza droga wiodła przez górki i pagórki o najrozmaitszych kątach nachylenia. Moja maksymalna prędkość odnotowana tego dnia to 63km/h - widać więc, że płasko raczej nie było :-) Nasze opóźnienie spowodowało jednak, że dzień chylił się ku końcowi, a my nadal nie mieliśmy miejsca do spania. Gościnne miejsce znaleźliśmy dopiero w miejscowości Suginciai, gdzie użyczono nam skromnej sali gimnastycznej. Dotarliśmy tam jednak już po ciemku - około 21-22 wieczorem.
Nikt nie miał specjalnej ochoty na wygłupy, bo dzień był dość męczący. Nie ma się co dziwić więc, że wszyscy padli już przed północą.
W nocy natomiast czekały nas atrakcje, i to niezbyt przyjemne. Najpierw przez otwarte okno posypał się na nasze głowy gruz wrzucony przez podchmielonych miejscowych (całe szczęście nikomu się nic nie stało),a potem rozległ się ogromny huk. Jak się okazało jedna z rur w łazience nie wytrzymała ciśnienia i eksplodowała :-( Ksiądz wespół z Dominikiem poradzili sobie jednak dość szybko z awarią i sprzątaniem bałaganu i reszta nocy upłynęła już nam spokojnie...
DST: 97,8km
AVS: 25,15km/h