Poranek przywitał nas przenikliwym chłodem. Większość z nas wskoczyła więc w cieplejsze ciuchy, z których jeszcze przed wyjazdem się musieliśmy rozbierać. Słońce bowiem wyszło zza chmur i momentalnie zrobiło się gorąco i parno. Dość żwawo wyruszylśmy w kierunku przejścia granicznego znajdującego się mieście. Na najkorzystniejszym dla nas nie puszczono nas, gdyż po raz kolejny nie podobał się strażnikom nasz autokar :-| Pokluczyliśmy trochę po jednokierunkowych, wąskich uliczkach Valgi, aż nakładając około 15km dotarliśmy do terminalu, na którym nas odprawiono na stronę łotewską. Nie spieszono się jednak z tym za bardzo, więc straciliśmy sporo czasu i słońce zdążyło nam w tym czasie nieźle przypiec.
Zatrzymaliśmy się na dłużej tuż za przejściem z nadzieją znalezienia kantoru. Niestety nie udało się - natomiast w międzyczasie nadeszły chmury, które ostudziły zapał niektórych do dalszej jazdy - autokar znów wypełnił się po brzegi. Kiedy przestało padać, ruszyliśmy przed siebie. Niestety nie dane nam było zbyt długo jechać w spokoju. Po kilku kilometrach nadeszła burza z takim deszczem, że żadne ciuchy przeciwdeszczowe nie wytrzymywały. Przemoczeni doszczętnie musieliśmy na polecenie księdza czekać w autokarze, aż burza przejdzie. Niektórzy woleli jechać dalej, gdyż było im już obojętne, bo i tak byli przemoczeni, a przynajmniej oszczędziliby sobie marznięcia. Ale pozwolenia nie dostaliśmyna dalszą jazdę i chcąc nie chcąc - musieliśmy czekać :-(
Po burzy wypogodziło się bardzo szybko. Ksiądz ruszył z autokarem na poszukiwanie obiadu, a my na rowerkach ponownie przemierzaliśmy kolejne kilometry. Było kilka podjazdów, przy czym jeden dość długi oraz zjazd, który utkwił chyba wszystkim w pamięci. Droga opadała z dość dużej wysokości do miasta Smiltene - widoki więc były całkiem, całkiem, zaś prędkości osiągane przez niektórych imponujące :-) Ponoć widok sznuerczka rowerzystów pędzących w dół z taką prędkością był super :-)
W mieście rozłożyliśmy się na dłużej. Zjedliśmy obiad, po czym jako bonus od restauracji dostaliśmy przepyszne pączki (mniam, palce lizać :-)) Oczywiście wykorzystaliśmy pewien płot, by wysuszyć nasze rzeczy. Wyruszyliśmy także na poszukiwanie punktu wymiany walut. I tym razem nam się udało, chociaż pani z banku zakwestionowała dość dużą ilość banknotów euro :-((
Dalsza część dnia upłynęła pod znakiem dobrej pogody i urozmaiconego terenu. W dobrych nastrojach dotarliśmy do miejscowości Gulbene, gdzie z noclegiem czekał na nas już pewien ksiądz mówiący po polsku. Użyczył nam podziemi swojej świątyni jako schronienia na noc.
Tego dnia nie mieliśmy z Trzmielem wyboru i musieliśmy w końcu otworzyć serwis. Jednak ze wszystkimi usterkami uporaliśmy się dość szybko. A do zrobienia nie było mało: piasta Magdy się rozkręcała, zaś Kaśki sprzęt zaczął zawodzić na całej linii, głównie napęd. Ponadto Imbryk Ewy protestował i domagał się zajęcia się sterami i piastą. Dodatkowo Trzmiel musiał uporać się z pękniętą szprychą u Łukasza (oczywiście od strony wolnobiegu) i połamanymi pedałami Rzywej. Po zmaganiach z całym tym sprzętem postanowiliśmy spojrzeć z Trzmielem łaskawszym okiem na nasze rowerki. Doczekały się one czyściutkich łańcuchów ze świeżym FinishLinem w ogniwach oraz drobnych regulacji hamulców i przerzutek - nie musiały już się czuć wykorzystywane i odrzucone ;-)) Dodam jeszcze, że pozbyłem się swojego znaku rozpoznawczego - kibla - nie to żeby mi przeszkadzał, ale po prostu zgubiłem do niego kluczyk ;-)
DST: 119km
AVS: 25km/h