Ranek był zaskoczeniem dla wszystkich. Otóż takiego tempa uwijania się jeszcze nie było. W drogę wyruszyliśmy już po godzinie 9, co było swoistym rekordem. Pogoda była jeszcze znośna, jednak we znaki dawał nam się brak jakichkolwiek sklepów po drodze. Po około 20km marzyliśmy o jakimś źródełku, które napełniłoby wysychajace bidony... Niestety - dane nam było przejechać ponad 40km bez przystanku, kiedy to wreszcie trafiliśmy pod sklep, który wraz z okolicznymi zabudowaniami, stanowił jedyny objaw cywilizacji od samego rana.
Po zregenerowaniu sił ruszyliśmy dalej. Na 60. kilometrze naszej drogi spakowaliśmy rowery do autokaru i udaliśmy się do miejscowości Virtsu, skąd miał nas zabrać prom na jedną z wysp estońskich - Muhu. Musieliśmy dość długo czekać na naszą kolej. Skorzystaliśmy więc z okazji i zjedliśmy obiad.
Przeprawa trwała nieco ponad pół godziny. Nie wypakowaliśmy jednak rowerów od razu, chcieliśmy bowiem zatrzymać się pod jakimś sklepem. Niestety takowego nie uświadczyliśmy przez kilkanaście kilometrów. Zatrzymaliśmy się więc w cieniu drzew gdzieś na rozdrożu, skąd już popedałowaliśmy przed siebie. Po drodze zatrzymaliśmy się przy skansenie (?) z dużym wiatrakiem - symbolem wyspy. Potem jeszcze naprawdę długi most prowadzący na kolejną wyspę - Saremę - i... rozpoczęła się nasza mordęga. Krasnala mapy mówiły, że jesteśmy na głównej drodze, jednak, to co widzieliśmy, było koszmarne. Musieliśmy pokonać ponad 30km paskudnymi, suchymi szutrami. Każdy samochód wyprzedzający czy też wymijający nas zostawiał na nas ogromną ilość kurzu. Drzewa rosnące przy drodze były całe białe. Zaczęliśmy marzyć o ciepłym prysznicy, chociaż wiedzieliśmy, że z tym może być poważny problem tego dnia...
Pod wieczór dotarliśmy wreszcie do końca szutrów. Jednak nie nacieszyliśmy się asfaltem. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się u gospodarzy, którzy zgodzili się udostępnić nam swoje podwórko i studnię :-) na noc. Po szybkim rozbiciu namiotów - naprawdę szybkim, bo komarów tam było więcej niż gdziekolwiek indziej - obmyśliliśmy plan wieczornego mycia. Znaleźliśmy dość ustronne miejsce, pożyczyliśmy konewkę i parę wiader i do dzieła! Mycie przeciętnie trwało minutę :-) Potwornie zimną wodą najpierw się moczyliśmy, potem namydlanie i na koniec błyskawiczne spłukiwanie wodą z konewki. Oczywiście rolę polewacza jak zwykle odgrywał Yo. Niektórzy hardcorowcy umówili się na poranną toaletę w tym samym stylu - dla mnie to jednak było za dużo...
DST: 112,5km
AVS: 24,2km/h