Dzień był piękny. Dobrze i źle. Dobrze, bo nie padało; źle, bo zapowiadał się okropny upał. Rygę opuściliśmy remontowaną autostradą, z której odbiliśmy po kilkunastu kilometrach na drogę nadbałtycką. Zgodnie z przewidywaniami upał był niemiłosierny - zelżał dopiero około godziny 14. Mimo wysokiej temperatury jechalismy całkiem ładnie - do obiadu średnia oscylowała wokół 30km/h.
Po obiedzie udaliśmy się na pobliską plażę, gdzie znów każdy robił, co chciał: albo szaleństwa w wodzie, albo leżenie plackiem na piasku. Po kilkudziesięciu minutach znudziło nam się to, więc udaliśmy się na charakterystyczną huśtawkę znajdującą się w pobliżu. Była to bardzo długa lina zaczepiona na drzewie, na której końcu znajdował się drąg robiący za siodełko. Całość znajdowała się na wydmie tak, że przy największym wychyleniu drąg był na wysokości około 6-7 metrów. Oczywiście takiej okazji nie mogliśmy przegapić :-) Rzuciliśmy się na linę przeganiając siedzące tam dzieciaki i rozpoczęliśmy wygłupy. Yo zakosztował skoków ze wspomnianych 6 metrów - nic mu się nie stało, gdyż lądowanie było na pochylonym terenie, zazwyczaj kończyło się to parokrotnym koziołkowaniem. Jedynie skok z flagą uczepioną przy szyi był mniej szczęśliwy - w momencie opuszczania huśtawki flaga się zaczepiła o drąg i pozostawiła w ten sposób gustowną szramę na szyi Yoła. Potem jeszcze tylko konkurs: ile osób wlezie na tą linę na raz? Nam udało się chyba we czterech. Przy czym zadanie nie było łatwe, gdyż najpierw należało rozbujać linę, a potem kolejno jeden po drugim wskakiwać z wysokiego kołka na huśtawkę. Przeważnie kolejne osoby nie mogły już wskakiwać z prostej przyczyny - lina już bujała się za daleko od kołka.
Gdy zakończyliśmy wygłupy, było już późne popołudnie. Nie zwlekając ani minuty dłużej dosiedlismy ponownie rowerów. Pogoda była teraz dużo bardziej znośna, a wręcz idealna na rower. Tempo było nadal ładna, choć nieco wolniejsze niż z rana. Po godzinie 20 dotarlismy do miejscowości Salacgriva, gdzie ksiądz zdążył już odnaleźć internat, w którym przyszło nam się rozlokować na noc. Po kolacji dostalismy jeszcze pozwolenie na wyprawę nad morze, z czego oczywiście skorzystaliśmy.
Było już ciemno - północ czasu miejscowego. Ruszyliśmy w sile kilkunastu osób w kierunku morza, gdzie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zrzuciliśmy wszystkie ubrania z siebie i rzuciliśmy się do wody. Chwile beztroskiej zabawy wykorzystał Yo z Rzywym, którzy zabrali wszystkie ubrania i ręczniki, które zdołali odnaleźć w ciemnościach. Gdy się zorientowaliśmy było za późno :-( Całe szczęście ilość pozostałej garderoby pozwoliła powrócić do internatu z zasłoniętymi strategicznymi częściami ciała. Jednak to wydarzenie spowodowało, że zaczęlismy częściej myśleć, co za numer by tu wykręcić Yołowi...
Potem czekało mnie jeszcze częściowe przeszprychowanie księdzowego koła i około 1 w nocy mogłem położyć się spać.
DST: 105,5km
AVS: 24,2km/h