Dzień ten został zaplanowany jako dzień odpoczynku od jazdy rowerem. Wstaliśmy nieco później niż zwykle, po czym zapakowaliśmy się w autokar i udaliśmy się do centrum Rygi. Wąskimi uliczkami ciężko było manewrować naszemu autokarowi, ale mimo to udało się nam w miarę punktualnie przybyć do ambasady polskiej, gdzie zostaliśmy przyjęci przez ambasadora. Zapowiadało się dosć ciekawie, gdyż, jak się okazało, ambasador także kochał sport - nawet miał osiągnięcia w kilku dziedzinach. Niestety - jego monolog (bo trudno nazwać to rozmową) zszedł na tory polityczne i dyplomatyczne. Szczerze mówiąc, nasze notoryczne niedospanie powodowało, że średnio do nas trafiało, kiedy i jaki prezent wręczył ambasador jakiemuś politykowi i czy pani prezydentowa się z tego cieszyła :-( Chcąc nie chcąc, musieliśmy wytrwać (choć brak snu ciągle dawał się we znaki), bo na Łotwie ambasada polska udzieliła nam znacznej pomocy przy poszukiwaniu noclegów...
Wreszcie po 2-3 godzinach podano nam księgę gości, do której każdy się wpisał, po czym wydostaliśmy się z ambasady. Po drugiej stronie ulicy zjedliśmy obiad, a potem każdy robił, co chciał. Warunek był jeden - nie poruszać się samemu po mieście.
Podzieliliśmy się dość szybko na grupki, które w większości i tak uderzyły w kierunku starówki. Trzeba przyznać, że starówka jest dość rozległa i ciekawa, jeśli chodzi o architekturę. Ze starymi budybkami kontrastują nowoczesne kluby z nie mniej nowoczesnym wystrojem wewnątrz. Niestety, odniosłem wrażenie, i nie tylko ja, że mimo niewątpliwego uroku starych zabudowań, starówka ryska jest pozbawiona klimatu typowego dla starych dzielnic innych znanych nam miast :-( Na rynku głównym stało paru lodziarzy, w kątach znajdowały się bary, w jednym z których wylądowaliśmy w końcu, i to wszystko: nie było grajków ulicznych, stylizowanych szyldów, czy kataryniarzy. Nie wiem, może się czepiam, ale tam wiało nudą i niespecjalnie przypominało typowe stare miasto.
Po rozpracowaniu kilku pizz i różnych napojów orzeźwiających ;-) udaliśmy się w drogę powrotną do autokaru. Każda z grupek ponownie wybrała odmienną drogę, choć zmierzającą teoretycznie do tego samego celu. Nasza kompania podzieliła się na dwie brygady, w jednej z których zostaliśmy tylko ja i Trzmiel. Musieliśmy bowiem załatwić pewną sprawę na poczcie. Reszta poszła pod opieką Karola najkrótszą ;-) drogą na zbiórkę - tak im się przynajmniej wydawało. My z Trzmielem w końcu też ruszyliśmy, jednak szczerze mówiąc stracilismy orientację. Wiedzieliśmy mniej więcej, w którym kierunku iść, ale mnogość parków i podobnych do siebie wież kościelnych, które normalnie służyły za tzw. landmarki, działała na nas niezwykle myląco. Zaczęliśmy więc korzystać z zasady: koniec języka za przewodnika. I to była słuszna metoda. Spociliśmy się nieźle, bo czasu było mało, ale dotarliśmy na czas. I o dziwo: byliśmy jednymi z pierwszych, mimo że teoretycznie przynajmniej reszta naszej paczki powinna dawno już być :-o
Po około pół godzinie dotarli niektórzy ze spóźnialskich, ale reszty nie było, ani nie dawali znaku życia. Postanowiliśmy więc z Trzmielem wziąć rowerki, które były z tyłu autokaru, i udać się na pobieżne poszukiwania zagubionych. Zmokliśmy co nie miara, bo akurat uderzyła burza, ale radość z jeżdżenia po dość ciekawym mieście została :-) Nikogo nie znaleźliśmy, ale w czasie, gdy my sobie jeździliśmy, wszyscy zdążyli się zebrać w autokarze. Tak więc zaliczyliśmy krótką przejażdżkę krajoznawczą po Rydze, czego absolutnie nie żałujemy :-)
Potem już bez przeszkód dotarliśmy z powrotem do szkoły, w której nocowalismy i odprawilismy mszę świętą. Po mszy przygotoaliśmy prowizoryczny tort z dużej bułki, mnóstwa czekolady i groszków i uczciliśmy dzień urodzin księdza, co wydatnie wpłynęło na poprawę jego humoru po tych wszystkich poszukiwaniach tych, co się wcześniej zgubili. Potem jeszcze gorący prysznic (w końcu :-))) i... nie tym razem - nie poszliśmy spać. Do 2 w nocy graliśmy w mafię - naszą ulubioną grę z wykorzystaniem kart. Nasze entuzjastyczne i żywiołowe dyskusje nawet księdza zaintrygowały na tyle, że do nas dołączył. Najciekawiej było, jak ksiądz otrzymywał rolę dziwki ;-)
Dzień był pełen wrażeń. Po powrocie z miasta każdy robił jeszcze drobne przepierki, ewentualnie suszył pranie z dnia poprzedniego i ogólnie nastrajał się do ponownego wyjazdu na rowerach.