Ostatni poranek, gdy budzimy się w swoich ciepłych łóżeczkach, kiedy mama przygotowuje nam śniadanko. Rzut oka za okno - pogoda zapowiada się przyzwoicie, choć bez euforii. Wrzucam ostatnie rzeczy do torby, przywdziewam kask, rękawiczki, potek klik-klik i ruszam spod domu w kierunku kaplicy Matki Bożej Kodeńskiej, gdzie tradycyjnie nastąpi spakowanie samochodu. Ale najpierw msza święta - zanim większość zdążyła skryć się w murach kościoła pod wezwaniem św. Stanisława, lunął deszcz. Oho - będzie ciekawie, początek jak w zeszłym roku. Całe szcęście po nabożeństwie rozpogodziło się i jedynie niewielkie kałuże przypominały o krótkich, acz intensywnych opadach. Jeszcze tylko ostatnie uściski z bliskimi, mowy pożegnalne dyrekcji "Królówki", prezydenta miasta oraz ks. prałata i... No nie, jeszcze nie pojechaliśmy - najpierw ksiądz zarządził podział na grupy, których prowadzącymi byli: Karol Sobiech, Ewa Dąbrowska i Paweł Prokopowicz, zaś opiekunami: Trzmiel, ja i Dominik Gorzała. I teraz już mogliśmy spokojnie opuścić miasto w asyście policji, która nas eskortowała aż do Żaboklik.
Mimo że po deszczu już śladu nie było, to pogoda nas nie rozpieszczała. Od samego początku wiał piekielny wmordewind, który skutecznie zniechęcał do jazdy. Za jego sprawą tempo jazdy było, jakie było (czyt. marne), co nieco irytywało lub nudziło momentami. Na dodatek około południa zaserwowano nam paskudne odcinki szutrowe, po bruku, a jeśli już po asfalcie, to należało jechać slalomem ze względu na wszechobecne dziury. Nie ma co początek cudowny...
Ale chyba i tak było nam za dobrze, bo zanim dotarliśmy do Jabłonnej Lackiej na obiad, ja z Trzmielem złapaliśmy gumy. U siebie nawet znalazłem dziurkę i ją zakleiłem, w oponie nic nie było, więc dość szybko złożyłem wszystko z powrotem do kupy. Ale jak się okazało, coś musiałem pominąć, gdyż zanim ruszyliśmy ponownie, moje przednie koło potrzebowało znowu reanimacji :-(( Po wymianie dętki, pełen obaw ruszyłem z Trzmielem w pogoni za grupą, która całe szczęście czekała po kilku kilometrach, gdyż przy tak mocnym przeciwnym wietrze długo byśmy z Trzmielem nie pociągnęli na własną rękę goniąc wszystkich.
Nasze zmagania z wiatrem i szutrami zakończyły się w Szepietowie, gdzie w rolniczym ośrodku szkoleniowym znaleźliśmy bardzo atrakcyjne warunki do przenocowania. Były łóżka dla każdego oraz prysznice - marzenie na rajdach :-). Jeszcze tylko z Trzmielem musieliśmy zająć się awariami: piasta Garego odmawiała posłuszeństwa, to samo u Magdy, Brutus tradycyjnie miał problemy z ośką, zaś ksiądz seriami łamał szprychy. Ale tego dnia wszystko gładko poszło i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku położyliśmy się po północy, oczywiście nie omieszkając najpierw trochę pograć na gitarach i pośpiewać sobie.
DST: 120km
AVS: 20,5km/h