Jako że tego dnia mamy do przebycia odcinek relatywnie niewielki, postanawiamy przebyć go autostopem. Niestety większość mijających nas kierowców przyjaźnie trąbi, macha do nas i puka się w głowę. Z jedynego samochodu, który się zatrzymuje, wysiada... weselna orkiestra, odgrywa dla nas kilka skocznych piosenek, po czym odjeżdża...
Gdy mija południe rezygnujemy z łapania stopa i najbliższym autobusem udajemy się do Trabzonu. Na odcinku kilkudziesięciu kilometrów dwukrotnie zatrzymuje nas wojsko, żołnierze uważnie sprawdzają dokumenty pasażerów, a szczególnie uważnie nasze paszporty. Nic dziwnego, rejon zamieszkały jest przez Kurdów i przez rząd turecki oceniany jako niebezpieczny. Powoli wspinamy się na przełęcz na wysokości naszych Rys, dokoła zalegają połacie śniegu.
W Trabzonie meldujemy się ponownie w dobrze nam znanym hotelu Benli. Jest niedziela i wszystko zamknięte, a nam kończy się turecka gotówka. Ochroniarze na poczcie są jednak na tyle mili, że wymieniają nam dolary i dodatkowo częstują herbatą. Całe popołudnie spędzamy na włóczeniu się po mieście i zakupie pamiątek (np. ja przywożę sobie skarpetki Trabzonsporu ;)