Ze względu na przetrzymanie na granicy nasz autobus znacznie spóźnił się do Lwowa. Ale dzięki temu nie byliśmy zmuszeni do robienia wczesnej pobudki pani Żeni, u której, dzięki lwowskim koneksjom B, mieliśmy zapewniony nocleg. Pani Żenia mieszkała na ulicy Katedralnej, jakieś 100 metrów od lwowskiego Rynku, więc miejscówa idealna.
Jeśli chodzi o wymianę walut - najlepiej zabrać złotówki do Lwowa. Mniej opłacalną opcją jest wymiana dolarów na hrywny, a już zupełnie nie opłaca się kupować ukraińskiej waluty w Warszawie. My sprzedaliśmy złotówki po kursie 2,87 co w przeliczeniu dało koszt 1 UAH = 0,35 zł.
Z dworca autobusowego podjechaliśmy do centrum tramwajem (bilet 1 UAH, należy kupić w kiosku i skasować w środku pojazdu). Bez większych problemów odnaleźliśmy mieszkanie pani Żeni, po czym od razu udaliśmy się na śniadanie do polecanej w przewodniku Pascala Puzatej Chaty (ul. Siczowych Strilciw). Jest to sieć pół-samoosługowych restauracji, gdzie można spokojnie pokazać paluchem co chcemy zjeść, więc nie ma problemów z dogadaniem się.
Po śniadanku przyszedł czas na zwiedzanie miasta - rynek, Góra Zamkowa. Ponieważ z każdą godziną deszcz coraz bardziej przybierał na sile, nasze samopoczucie było coraz gorsze. W ekspresowym tempie zwiedziliśmy skansen w Gaju Szewczenki (wejście 10 UAH) - skądinąd miejsce bardzo ciekawe, ale może w lepszych okolicznościach pogody. Następnie, moknąc coraz bardziej, udaliśmy się na słynny cmentarz na Łyczakowie, skąd marszrutką wróciliśmy do centrum (wcześniej czekając w ulewie na tramwaj, który nie przyjechał i przyjechać nigdy nie miał - był remont, ale informacji żadnej). Niedospanie, zmęczenie i pogoda spowodowały, że wróciłem do mieszkania i resztę popołudnia przespałem i na dalsze zwiedzanie starówki wybrałem się dopiero wieczorem.