Pobudka o godzinie 6 - w Polsce jest 3, środek nocy. W Erywaniu również. Leje. Na ulicach pustki, metro nie jeździ. Musimy czekać na pierwszy kurs do 6:30, więc na dworcu autobusowym jesteśmy o 7. Po opłaceniu przejazdu do Achalcyche w Gruzji w dworcowym bufecie wydajemy ostatnie dramy. Marszrutka odjeżdża ze sporym poślizgiem wypełniona mniej więcej do połowy. Jesteśmy tradycyjnie jedynymi turystami.
Przez pierwsze kilometry próbuję nadrobić braki snu, lecz styl jazdy ormiańskich kierowców nie pozwala zmrużyć oka. Skupiamy się na widokach - po prawej wznosi się pokryty śniegiem Aragac, najwyższy szczyt Armenii. Po jakimś czasie dojeżdżamy do Giumri, drugiego co do wielkości miasta Armenii. Jeszcze do dziś widoczne są skutki tragicznego trzęsienia ziemi sprzed 20 lat, które zrównało miasto z ziemią. Najczęściej spotykanym obiektem są cmentarze...
Za Giumri droga zaczyna się powoli wspinać. Im wyżej tym więcej śniegu. A ja dostaje sms od kolegi, że w Polsce 25 stopni. No cóż, wracamy do ciepłych krajów. Droga serpentynami wspina się na ponad 2000 metrów mijając wioski wyglądające na wymarłe. Nagle dwa zardzewiałe baraki i graniczny szlaban - żołnierze z kałachami pod pachą przytupują z zimna. Swoją drogą, ciekawe jak tu jest w styczniu. Pogranicznik z zaciekawieniem ogląda nasze paszporty, stempluje wizę i jedziemy dalej. Przed gruzińskim szlabanem asfalt urywa się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po tej stronie granicy odprawa przebiega nieco wolniej. Gruzini robią nam tradycyjne zdjęcie facjaty, pobieżnie przeglądają busa i możemy dalej jechać. Do busa dosiada kilku pograniczników, którzy widocznie właśnie skończyli zmianę.
Asfaltu jak nie było tak nie ma i nie będzie przez najbliższe 25 kilometrów, do pierwszego miasteczka zwanego Ninotsminda (ros. Gorelovka). Marszutka podskakuje na wybojach, to brodzi w błocie, to w śniegu. Po drodze mijamy wioski, do których pasuje określenie "koniec świata". Co chwila zagaduje mnie gruziński pogranicznik i zachęca do odwiedzenia jakiegoś zabytku po drodze. Dopiero późnym popołudniem docieramy do Achalcyche. Tam zagaduje nas taksówkarz, czy nie chcemy wybrać się do skalnego miasta Wardzia. Cena 100 lari jest jednak dla nas zaporowa.
Z Achalcyche kontynuujemy przejazd marszrutką do słynnego uzdrowiska Borżomi. Planując wyjazd do Gruzji chciałem spędzić dzień-dwa w tej okolicy na szlakach Parku Narodowego Borżomi-Karaguli. Pogoda jednak niweczy nasze plany. Dajemy sobie czas do jutra.
W Borżomi zaczepia nas bardzo energiczna kobieta - z pochodzenia Ostetyjka. Nie da nam nawet dojść do słowa, nie milknie nawet na 5 minut. Oprowadza nas po parku zdrojowym, pokazuje wszystko, tłumaczy. Zachęca do spróbowania słynnych wód leczniczych. Według niej przyjeżdzają tu ludzie z dalekiej Rosji żeby jej spróbować. Próbuję i ja po czym niemal wymiotuję. Jak można pić świństwo walące siarką na kilometr - do dziś nie mogę zrozumieć.
Ponieważ tempo zwiedzania jest iście sprinterskie, leje jak z cebra a my latamy z plecakami po całym Borżomi, próbuję naszej samozwańczej przewodniczce zasugerować, czy nie pomogła by nam znaleźć nocleg. Ona jest bardzo zdziwiona - przecież mamy z nią jechać do Bakuriani i tam nocować. Obiecuję kobiecinie, że pojedziemy tam jutro, biorę od niej numer telefonu, a ona zachwycona załatwia nam nocleg po 10 lari od osoby, w dodatku u bardzo sympatycznej rodziny.
Wieczorem deszcz nieco ustaje więc robimy spacer po niegdyś pięknie prosperującym kurorcie, dziś popadającym w ruinę miasteczku.