Geoblog.pl    krasnal    Podróże    Gruzja - Armenia 2009    Armenia wita
Zwiń mapę
2009
21
kwi

Armenia wita

 
Armenia
Armenia, Dilijan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2882 km
 
Tego dnia opuszczamy gościnną Gruzję i udajemy się do sąsiedniej Armenii. Najpierw jednak trzeba dostać się do dworca autobusowego Ortaczala, skąd można złapać transport do Erywania. Nie jest to takie proste - wszystkie marszrutki przejeżdżają pełne i nie zabierają pasażerów. Dopiero po blisko godzinie łapiemy pustą. Na dworcu dopada nas chmara taksówkarzy, którzy proponują nam przejazd do Erywania za 30 lari - ponieważ cena marszrutki jest identyczna, jako bezpieczniejszy wybieramy ten drugi wariant. Nie chcemy jednak jechać aż do stolicy Armenii, lecz do Wanadzoru, skąd mamy zamiar udać się nad Sewan. Kasjerka jest jednak nieubłagalna, bilet kosztuje 30 lari, niezależnie od odległości.

Szybko mijamy ostatnie zabudowania Tbilisi, równie szybko docieramy do ormiańskiej granicy w Sadakhlo. Gruzini ponownie nas fotografują, jednak cała odprawa przebiega bardzo sprawnie. Na piechotę przechodzimy most graniczny i już jesteśmy w Armenii. Tam szybko wydają nam wizy - po 15.000 dram (wówczas jakieś 120 zł) - lub 35 € (celnik nazywa się, jakżeby inaczej - Artur) i wsiadamy z powrotem do marszrutki, która czeka specjalnie na nas.

Pierwsze wrażenia - ormiańskie wioski wyglądają nieco biedniej, gliny są bardziej skorumpowane, a kierowcy to bez wyjątku psychole - ale o tym dalej. Droga wiedzie teraz doliną rzeki Debed, niesamowite wrażenie robią upadłe kombinaty wciśnięte w wąską, górską dolinę. Na przedmiesciach Wanadzoru kierowca nas wysadza, my udajemy się do centrum. Stutysięczny Wanadzor położony jest na wysokości 1400 m. n.p.m., przez co jest chłodno.

Turyści chyba tu często nie zaglądają, jesteśmy więc niezłą atrakcją. Co chwilę ktoś nas zagaduje, zaprasza na piwo czy kawę. Na początku odnajdujemy kantor, gdzie zaopatrujemy się w dramy - miejscową walutę, potem restaurację, gdzie przez nieporozumienie dostajemy porcję wątróbki. O wiele trudniejsze okazuje się odnalezienie poczty, każdy z przechodniów kieruje nas w inną stronę. Na poczcie jest czynne jedno "okienko", w dodatku pani nie może znaleźć znaczków. Niemniej wreszcie udaje nam się takowe zakupić (na kartkę do Polski kosztują 240 dram, czyli jakieś 1,80 zł lub tyle co pół piwa w knajpie, doszły wszystkie oprócz jednej).

Kolejny etap pokonujemy stopem. Zawczasu przygotowałem odpowiednie tabliczki, teraz w alfabecie ormiańskim wypisuję na nich nazwy miejscowości. Dziś naszym celem jest Diliżan, nazywany ormiańską Szwajcarią. Pierwszy samochód który zatrzymujemy, stara łada, jedzie do małej wioski w połowie drogi do Diliżanu. - Amerika? - Niet, Polsza. - A kryzys u was balszoj? Kryzys, kryzys, kryzys - każdy kierowca który nas podwoził pytał czy Polskę dopadł kryzys. Trzeba potwierdzać, kryzys w Polszy jak cholera, bo inaczej będą chcieli od was dziengi. Inna uwaga do podróżujących na stopa - łapcie łady.

Kierowca kolejnej łady był kiedyś w Polsce, w Lublinie, umie nawet po polsku piosenkę o Leninie. Chętnie by wrócił do Polski, bo "zdzies' wsio chu*owe". Ale mu nikt wizy nie da. W sumie bardzo sympatyczny człowiek, chce nas zawieźć aż do Sewanu, ale mamy inne plany i wysiadamy w Diliżanie. Tu nas dopada Ararat, nasza ormiańska Nemezis. Jeden z tych cwaniaczków w skórze co stoją przez cały dzień na skrzyżowaniu i kombinują. Oferuje nam nocleg u swojej mamy - cenę początkową - 8000 dram za 2-os. udaje nam się stargować do 5000 (36 zł). Nie przychodzi nam jednak do głowy zapytać się o wodę - nie czy będzie ciepła, bo na to nie liczymy, ale czy w ogóle będzie. A nie było. Dodatkowo Ararat życzy sobie 1000 dram za pośrednictwo. Cwaniak.

Zostawiliśmy bagaże i wyruszamy na stopa do klasztoru Goszawank. Powoli przyzwyczajamy do tutejszego stylu jazdy - z górki na wyłączonym silniku (w ramach oszczędności), nawet podczas wyprzedzania, w tunelu na wyłączonych światłach (w ramach oszczędności), nawet podczas wyprzedania. Powrót do Diliżanu jest ciekawy, jedziemy z grupką podchmielonej młodzieży, jest wesoło, częstują piwem i chcą zawieźć do Erywania. W sumie gdybyśmy nie zapłacili za nocleg, pewnie byśmy się z nimi zabrali, przynajmniej byłoby wesoło.

W kwietniu w Armenii robi się wcześnie ciemno, przed 18 jesteśmy z powrotem na kwaterze, szybko idziemy spać, żeby opuścić Diliżan ze wschodem słońca. A swoją drogą, osoba która porównała Diliżan do Szwajcarii, chyba nigdy tam nie była - okoliczne góry, owszem, piękne, ale samo miasto to zadupie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
krasnal
Artur Kroc
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 78 wpisów78 11 komentarzy11 294 zdjęcia294 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
17.09.2012 - 28.09.2012
 
 
01.07.2011 - 13.07.2011
 
 
15.04.2009 - 27.04.2009