Celem dzisiejszego dnia było Orhei Vechi, czyli Stare Orhei, ponoć najważniejszy mołdawski zabytek - kompleks pustelni wykutych w skale wznoszących się nad doliną rzeki Răut. Nie jest tam łatwo się dostać - nie ba bezpośrednich połączeń, trzeba złapać marszrutkę to Trebujeni lub Butuceni, które nie jeżdżą zbyt często - godziny odjazdów można sprawdzić na http://www.autogara.md/orar/search.php. Do pozostałych mołdawskich monastyrów, np. Saharna czy Țipova, szanse dostania się czym innym niż samochodem, rowerem lub pieszo są praktycznie zerowe. Nasza marszrutka do Trebujeni kosztowała około 20 lei. Uwaga - trzeba powiedzieć kierowcy, że wybieramy się do Orhei Vechi - wówczas wysadzi na skrzyżowaniu, skąd około kilometra trzeba iść pieszo. Bilety wstępu za 10 lei, których i tak nikt nie sprawdza, można nabyć w centrum wystawienniczym po prawej stronie drogi, tuż przed mostem. Kompleks jest bardzo malowniczy i ogólnie robi pozytywne wrażenie, ma ogromny potencjał, ale jest zapuszczony i zaniedbany, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, iż mieni się on za najważniejszy zabytek Mołdawii. W jedynej zamieszkałej dzisiaj pustelni stary mnich sprzedaje święte obrazki, ikony i świeczki.
Schodzimy do pobliskiej wioski Butuceni. Żar leje się z nieba, zbliża się południe. Trochę ochłody daje wylany na głowę kubeł zimnej wody z przydrożnej studni - charakterystycznego elementu mołdawskiego krajobrazu. A pragnienie gasi piwo Chişinău z miejscowego sklepiku. Czas wracać do Kiszyniowa. Najbliższa marszutka jest dopiero za 2 godziny, więc wracamy do wspomnianego skrzyżowania licząc na okazję. W pobliżu skrzyżowania ciągnie się mur, według przewodnika są to fundamenty pałacu pyrkałaba, będącego kimś w rodzaju zarządcy prowincji za czasów tureckich. Obecnie w środku pałacu rosną orzechy włoskie i pasą się krowy. Dopiero po godzinie zatrzymuje się żyguli, a sympatyczni kierowcy podwożą nas do szosy Kiszyniów - Orhei, skąd po chwili marszrutka zabiera nas z powrotem do mołdawskiej stolicy.