Rano oczywiście pada. Rezygnujemy z Bakuriani i naszej osetyjskiej przewodniczki, rezygnujemy z chodzenia po górach, wsiadamy do marszrutki w kierunku Kutaisi. Wmawiam sobie, że jak tam nie będzie padać, zobaczymy katedrę Bagrata i monastyr Gelati - choć sam w to nie wierzę. Oczywiście w Kutaisi pada jeszcze bardziej, więc nawet nie wysiadamy z busa i jedziemy aż do końca trasy - do Batumi. Podejmujemy decyzję o ewakuacji z Gruzji - dzień wcześniej niż było zaplanowanego, w zamian pojedziemy do tureckiego Erzurum.
W Batumi wydajemy ostatnie gruzińskie pieniądze zostawiając sobie po 1 lari na dojazd do tureckiej granicy. Od tej pory podróżujący moim plecaku ceramiczny bukłak z winem ma dla towarzystwa butelkę czaczy, gruzińskiej wódki z winogron:) A na do widzenia Łukasz nieomal wpada pod samochód.
Na granicy idzie bardzo sprawnie, Gruzini robią nam fotkę po raz czwarty. Po tureckiej stronie zatrzymujemy tira. Kierowca jedzie aż do Trabzonu, my podjeżdżamy tylko do dobrze nam znanej Hopy z równie dobrze nam znanym dworcem autobusowym. Od razu zlatują się z każdej strony naciągacze, każdy z nich ciągnie (stąd nazwa) do stanowiska swojego przewoźnika. Wybieramy ten, który odjeżdża najwcześniej, cena dosyć spora - 30 YTL/os. - 55 zł (ale jednakowa u wszystkich) i niestety nienegocjowalna.
Podróż zajmuje sześć godzin. Początkowo jedziemy malowniczym kanionem, potem robi się ciemno i już nic nie widać. W Erzurum dosyć sprawie odnajdujemy hotel Bayburt z przewodnika (20 lir/os/noc). Recepcjonista nie mówi w żadnym języku oprócz tureckiego, pora dnia (a raczej nocy) również na nas działa otępiająco, niemniej udaje nam się wytłumaczyć drogą migową, że chcemy jeden pokój na dwie noce.