Wczesna pobudka, żeby zdążyć na pociąg o 8:40. I tym razem nie udało mi się kupić biletu za pierwszym razem - od kasjerki dowiedziałem się, że bilety na pociągi podmiejskie sprzedaje się w innych kasach. Potem już bez problemów nabyłem bilet.
Ukraińskie pociągi (tzw. elektryczki) są nieco wolniejsze niż marszrutki, ale zdecydowanie tańsze (za 60-km trasę do Kołomyji zapłaciliśmy po 8 hrywien - 2,8 zł). Ponadto, są mniej zatłoczone przez co wygodniejsze (nie licząc twardych siedzeń).
W Kołomyji nie znając miasta udaliśmy się do centrum nieco okrężną drogą. Potem bez większych problemów trafiliśmy pod słynne muzeum pisanek. Niestety w poniedziałek było nieczynne. W restauracji obok zatrzymaliśmy się na soljankę - nasz ukraiński hit - szczerze polecam. Wtedy ni stąd ni zowąd pojawił się człowiek, który najpierw, po angielsku, zapytał skąd jesteśmy, a potem już po polsku zaoferował nam oprowadzenie po Kołomyji. Okazał się studentem filologii bardzo dobrze mówiącym po polsku.
Po krótkim wahaniu przystaliśmy na jego propozycję. Zaprowadził nas na stary polski cmentarz. Znajdował się on w opłakanym stanie - nagrobki były pootwierane i pełne śmieci, sam cmentarz, zarośnięty i zaśmiecony, był ulubionym miejscem libacji miejscowych. Według informacji uzyskanych w internecie, ponoć znalazły się pieniądze na renowację nekropolii, ale przyznam, że nic takiego nie doświadczyłem. Nasz przewodnik opowiedział nam jeszcze kilka ciekawych historii o mieście, po czym zaprowadził nas na przystanek autobusowy, skąd odjeżdżały marszrutki do Czerniowic.
(W tym miejscu pragnę zauważyć, że w innych relacjach z Kołomyji przewija się postać tajemniczego przewodnika mówiącego po polsku, który zabiera turystów na cmentarz. Niewykluczone, że to ta sama osoba).